Oj. Oj. Jak wiedzą już wszyscy, którym zdarza się odwiedzać whomanistycznego fejsbuka, wielce się zawiodłam. A nie miałam nawet wielkich oczekiwań co do tego odcinka, bo po prostu nie miałam czasu na oczekiwanie.
Ale zacznijmy od plusów. Fantastyczna muzyka. Kto jak kto, ale Murray Gold nigdy nie zawodzi. W obu znaczeniach tego słowa. Aczkolwiek miałam wrażenie, że jest tej muzyki za mało.
Drugi plus. To małe rude. Cyryl znaczy. Czy teraz w każdym odcinku będzie musiał być ktoś rudy? Jestem zdecydowanie za!
Piękna, bajkowa scenografia. Świat W Kartonie był bardzo urokliwym miejscem. Śnieżnie, drzewnie, gwiazdkowo, bardzo ślicznie, nic tylko wypatrywać pana Tumnusa wychylającego się zza tych świerków czy jodeł, czy ich kosmicznych odpowiedników. Również - świetne kostiumy! Uwielbiam lata czterdzieste, więc bezustannie zachwycałam się płaszczykami, broszkami, fryzurami czy innymi piżamami. Do tego doskonałe tapety. Zawsze zwracam uwagę na tapety.
No i naprawdę klawe efekty specjalne.
Plusów w tej chwili więcej sobie nie przypominam, może powinnam obejrzeć ponownie, najlepiej jak już nie będę zachorzała, ale jakoś w tej chwili nie mam na to najmniejszej ochoty. Niestety. No, może troszkę.
Przejdźmy teraz do tego, co mi się nie podobało. Moje ogólne wrażenie jest takie, że odcinek, mimo kilku Momentów, był... nudny. Niewiele się działo, a to co się działo, było zupełnie bez ładu i składu. Oraz, jak słusznie zauważył zwierz, leciało schematem. A nawet dwoma: popkulturowym (szukamy zaginionego dziecka) i moffatowym (ach, siła miłości rodzicielskiej!). Co to tego drugiego, chyba mam za mało progesteronu. Albo nastąpiło zmęczenie materiału, bo ani mnie to wzrusza, ani bawi. A jeszcze jak Doctor przyjechał na Święta do Pondów, dał się zaprosić na obiad, a potem jeszcze URONIŁ ŁEZKĘ... Do tej pory jestem nieco zniesmaczona. I znów muszę się powołać na zwierza, który stwierdził, że tegoroczny odcinek świąteczny nie pozwolił nam zapomnieć, że to jednak serial dla dzieci. Marnie dosyć. Zdecydowanie Christmas Carol pozostaje moim ulubionym odcinkiem świątecznym (a teraz mam jeszcze plakat ze Świata seriali, więc hoho).
Co do Madge i wszechobecnych zachwytów, że Moffat wreszcie stworzył bohaterkę silną, niezależną od mężczyzn i działającą na własną rękę - whatever. Mnie akurat nie przeszkadzają towarzyszki w stylu Och, Doctorze, cóż to, ratunku! Wręcz przeciwnie, bardzo je lubię. Nie znaczy to, że życzyłabym sobie powrotu Amy. Ale taki Rory z drugiej strony... W każdym razie, chciałabym nowego towarzysza. W miarę możliwości płci męskiej. Drugą dopuszczalną opcją jest River, chociaż ona jest chyba lepsza z doskoku. I pomyśleć, że kiedyś nie przepadałam za tą postacią.
A więc, odcinek był moim zdaniem nieskładny, a jednocześnie schematyczny i przesłodzony. Przy tym - momentami bardzo głupi, nawet jak na standardy Doctora Who. Jakoś nie czuć w nim było magii Świąt...