No, nie dłużyło mi się to tak, jak pierwsza część. Więcej Matta. Oczywiście, że dlatego. Pierwsze spostrzeżenie jest takie, że Matt był w SJA dużo naturalniejszy niż David. Jak on fantastycznie gra naprawdę starego, mądrego człowieka! A jednocześnie jest kompletnym wariatem. Uwielbiam.
Fabuła oczywiście bez sensu i na siłę, jak to w Przygodach. Nie rozumiem przede wszystkim jednej rzeczy - Sarah Jane i Jo miały sobie przypomnieć klucz do TARDIS. A skąd Jo niby miała wiedzieć (bo Sarah Jane to jeszcze może), jak ten klucz teraz wygląda? Przecież za jej czasów to nie był taki ordynarny klucz, jak teraz!
Muszę wspomnieć o Santiago, boskim młodocianym surferze. Muszę, wybaczcie. Jaki on był biedny i nieszczęśliwy! Rodzice się nim nie zajmowali! Stanowczo trzeba go pocieszyć. I jeszcze chodził w tej koszulce z dekoltem i takich ładnych dżinsach...
Odcinek obfitował też w doznania estetyczne. Po pierwsze - Matt. W nowej koszuli. Czołgający się po kanałach wentylacyjnych. Ratujący kochane dziatki. Po drugie - Santiago (patrz poprzedni akapit).
Ależ Jo Grant ma przerażające usta.
Piękna była scena, w której Jedenasty wspomina, że jako Dziesiąty odwiedził przed śmiercią wszystkich swoich towarzyszy. Smutne to było, odrobinę patetyczne (RTD!), ale podobało mi się. Co ten doctorowy głód robi z człowiekiem, doprawdy.
Ale chyba jestem zbyt zmęczona na jakieś błyskotliwe uwagi.
1 komentarz:
zakładam front przeciwko Nowej Koszuli Jedenastego.
Prześlij komentarz