Na wniosek fanów Whomanistyki na fejsbuku obejrzałam sobie The Girl in the Fireplace. Nie obiecywałabym Wam cyklu recenzji odcinkowych, bo ani ze mnie recenzent, ani nie jestem na tyle systematyczna, żeby opisać wszystkie odcinki po kolei. Niemniej, jeśli dzięki tej notce sami nabierzecie ochoty na ponowne obejrzenie przygód Doctora w Wersalu, to cel osiągnięty.
Już sam początek odcinka jest doctorowy do szpiku kości. Scenarzysta najpierw serwuje nam Wersal, krzyki, tajemniczy zepsuty zegar i wołanie o pomoc do kominka, by za chwilę (tuż po czołówce) przenieść nas 3000 lat w przyszłość, na statek kosmiczny pozornie nie mający najmniejszego związku z fabułą.
Związek rzecz jasna po chwili się pojawia, ale i tak przez cały odcinek towarzyszy nam poczucie, że coś jest nie tak, a Moffat chyba przyjmuje jakieś niedozwolone substancje. Zabieg jest z jednej strony prościutki - skontrastowanie maszynerii statku kosmicznego, wszystkich tych kabli, diodek i czego tam jeszcze z pluszem, złotem i marmurem osiemnastowiecznej arystokratycznej Francji. Z drugiej strony jednak - jakże efektowny! Dwa światy niby są od siebie wyraźnie oddzielone, ale co i rusz przenikają się i łączą ze sobą. I o ile Doctor może się zachwycać kominkiem czy lustrem wiodącym do innego świata, to wyraz przerażenia i obrzydzenia na twarzy Reinette, kiedy trafia ona na statek kosmiczny pozostaje widzowi w pamięci na długo. Chociaż i tak najlepszy jest koń.
Oczywiście skontrastowanie dwóch świetnych scenerii Moffatowi nie wystarcza. Dorzuca nam do tego nieco makabry w postaci części ludzkiego ciała wplecionych w okablowanie. Creepy. Do tego - przeplatanie się zabawnych sytuacji, żarcików i śmieszków z poważnym zagrożeniem i momentami smutkiem, zazdrością i innymi nieprzyjemnymi uczuciami. Co ciekawe, nie wiem, kto tu miał stanowić główny element komiczny - Mickey czy Arthur? I co jest najstraszniejsze? Sama idea potwora spod łóżka, który ma czelność spod tego łóżka wyleźć i zawładnąć całym życiem dorosłego już dziecka czy może patrzenie na Doctora, któremu udało się nie stracić Rose, ale daje rady ocalić Reinette i skazuje ją na niekończące się oczekiwanie...
O nie! Ale mi się smęt włączył! Dość! W tym odcinku były też przecież MOMENTY!
Oczywiście każdy fan Rose, Dziesiątego i ich Wielkiej Nieskończonej Miłości zakrywa teraz oczy łapkami i zapowietrza się z oburzenia, ale dla mnie ta scena jest bardzo przyjemna. Dziesiąty całuje się z Renią aż miło, a że w sezonie drugim David nie był jeszcze aż tak zachudzony i nie wyglądał jak śmierć na chorągwi, to patrzy się na to tym milej. (Zwłaszcza, że neck!porn jest obecny). Że już nie wspomnę o tym, że Renia jest ładniejsza od Rose i nie ma tak ohydnie pomalowanych rzęs. Te rzęsy Rose widać przecież na jednym strasznym zbliżeniu i jest to jeden z dwóch momentów w tym odcinku wymagających schowania się za kanapą. Drugi to Mechanizm Zegarowy wyciągający łapę do Dziesiątego zaglądającego po łóżko małej Reni. Podskakuję ze strachu za każdym razem!
Wracając do wyższości Madame de Pompadour nad Rose. Jak pisałam wczoraj, chodzą ploty, że Sophia Myles wraca do Doctora Who, może nawet jako nowa towarzyszka. Ploty te powodowały, że podczas oglądania The Girl in the Fireplace zupełnie beznadziejnie zaciskałam pięści i mruczałam: zostaw Rose! Zabierz ze sobą Renię! Niestety, nic takiego się nie stało... A chętnie bym zobaczyła Rose i Mickey'ego usiłujących przetrwać w osiemnastowiecznej Francji. Bez TARDIS. Już nie mówiąc o tym, że Reinette zaskakująco szybko łapie wszystkie zawiłości Doctorowego życia i myślę, że dobrze by się razem bawili. I ile by było tańczenia... Khem, khem. Ciekawe, jakie łóżko ma Dziesiąty? Co więcej, Reinette zadaje pytanie, które zakończyło siódmy sezon: Doctor who? Może powtórne pojawienie się Sophii Myles w serialu ma być wskazówką, jaka będzie odpowiedź?
Co do samego odcinka, jest w nim stanowczo za dużo doskonale napisanych scen:
- Dziesiąty zachwycający się pięknem Mechanizmu Zegarowego. Ja tam go rozumiem. Zmierzyć się z czymś tak przemyślnie zaprojektowanym i estetycznym! A nie jakiś pierdzący Slitheen.
- Doctor zaglądający do umysłu Reinette. O ile nie lubię motywu my lonely angel, o tyle muszę przyznać, że scena jest dobra, dialog wzruszający, a Madame doskonale wyczuwa, czego Dziesiątemu do szczęścia potrzeba. Uśmiechnięty Doctor, to lubię.
- Pijany Dziesiąty! Czy raczej udający pijanego. Po pierwsze, świetnie wygląda w rozpiętej koszuli, z krawatem zawiązanym na głowie... Po drugie, monologuje o bananie. Tego nie da się przecenić. Dziesiąty zresztą jest świetnym aktorem! To chyba te lata doświadczenia w oszukiwaniu towarzyszy i ukrywaniu swoich uczuć (I'm always okey). Przypomina mi się Family of Blood i Dziesiąty udający przerażonego Johna Smitha. No i Sherlock, który bezustannie gra kogoś innego!
- Dziesiąty z tą wielką spluwą. Wiem, że to była gaśnica. Ale wyglądał BOSKO.
- Doctor, który przekonuje Mechanizmy Zegarowe, że kontynuowanie działania jest właściwie bez sensu i powinny sobie darować dalsze próby zrobienia czegokolwiek. Majstersztyk. No i jedno z głównych przesłań DW - nie musimy wcale działać przemocą.
- Wszystko, co mówi Reinette.
Podczas oglądania tego odcinka nie da się nie zauważyć, że pan Moffat lubi się powtarzać. Co najbardziej oczywiste: mała Renia i mała Amelka. Obie czekają na Doctora, obie nazywają go swoim wymyślonym przyjacielem, obie Doctor ratuje przed potworem czającym się w ich dziecięcych sypialniach i obu nie poznaje, gdy wraca do nich pozornie po chwili. Tylko tylko, że Amelii udaje się w końcu wyruszyć z nim w podróż. No i obu pannom udaje się pocałować Doctora. Zarówno w tym odcinku, jak i w Eleventh Hour Doctor używa frazy You've got some cowboys in here.
No i jeszcze:
[Reinette] What do monsters have nightmares about?
[Doctor] Me!
[Elliot] Are you scared of monsters?
[Doctor] No, they're scared of me.
Na koniec chciałam zaznaczyć, że mamy tu kolejny dowód na to, że BBC ma pięciu aktorów. Albo na to, że Doctor odwiedził świat Merlina, ponieważ Reinette spaceruje sobie po ogrodzie z Ginewrą. Innego wytłumaczenia nie ma.
A na koniec coś dla tych, którym udało się obejrzeć St. Trinian's 2.
3 komentarze:
Girl in the Fireplace to odcinek po którym zwierz zakochał się w Doktorze. Bo to odcinek zdaniem zwierza idealnie pokazujący, że nie ma drugiego takiego serialu. Przejście ze statku kosmicznego do przedrewolucyjnej francji. I to jeszcze ma sens? I czlowiek się wzrusza? I naprawdę chce wiedzieć co będzie dalej? Całość jest naprawdę jednym z lepszych odcinków nieco jakby wyjętych z kontekstu. Dziesiąty jest cudowny od początku do końca - zarówno w scenach zabawnych jak i bohaterskich. Jednak dla zwierza niesłychanie ważna była ostatnia scena, która tłumaczyła wszystko. Zwierz nie wiedział wtedy kto to jest Moffat, i wcale nie był pewien czy chce oglądać ten serial. Potem już nie mógł przestać
O to to! Aż mi się o tej ostatniej scenie zapomniało, ale jest to moment, w którym widz robi ŁOOOO! Albo O ŻEŻ W MORDĘ. Zależy od widza.
Odcinek świadczy o geniuszu Moffata, nawet jeśli ten geniusz chwilowo przeminął. Ale dzięki m.in. Girl in the Fireplace mogę cały czas sobie powtarzać: wierzę w Moffata, wierzę w Moffata.
A moje oglądanie Doctora od początku odbywało się pod znakiem "Moffat napisał ten odcinek, więc jest to dobry odcinek". ;] Mimo że sama nie wiedziałam, kto to jest Moffat.
Musiałam czytać kilka razy zdanie "No i Sherlock, który bezustannie gra kogoś innego!", żeby zrozumieć że nie miałaś na myśli Dziesiątego, który w którymś swoich epizodzie w życiu był Sherlockiem XD
Prześlij komentarz